Wokół funduszy europejskich narosło w ostatnich latach bardzo wiele mitów. Podobno to dzięki nim pozostaliśmy w trakcie kryzysu zieloną wyspą. Podobno to one są głównym motorem napędowym wzrostu PKB. Podobno za ich pomocą nim powstały tysiące innowacyjnych mikroprzedsiębiorstw. Podobno, podobno…
W rzeczywistości niewiele powstało opracowań, podsumowujących efekty wdrażania projektów z poprzedniej perspektywy (2007-2013). I nie chodzi o efekty statystyczne, ale o realny wpływ na gospodarkę. W przededniu debiutu nowego rozdania kolejnej siedmiolatki warto więc pochylić się nad tematem z większą dozą realizmu, a mniejszą – propagandy sukcesu.
Zacznijmy od podstawowego faktu, który często jest pomijany – mianowicie, że nowa perspektywa unijna rozpoczęła się już prawie 14 miesięcy temu. Mimo tego, do dziś ogłoszono w jej ramach zaledwie jeden konkurs (na rozwój e-administracji z Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa). Na starcie mamy więc znaczne opóźnienie (które do momentu ogłoszenia kolejnych naborów z pewnością wydłuży się do półtora roku, a może dwóch lat). Pytanie brzmi: jak mogło dojść do takiej sytuacji? Jest ona ni mniej, ni więcej tylko powtórką z lat 2007-2008, gdy konkursy ruszyły z prawie dwuletnim poślizgiem. Wtedy można było wytłumaczyć opóźnienie brakiem doświadczenia wynikającym z krótkiej obecności Polski w UE. Teraz ten argument odpada. Mniej istotne jest, że większość odpowiedzialności za powstałą lukę ponosi Komisja Europejska; faktem jest, że nie wyciągnięto wniosków z poprzednich doświadczeń. Można powiedzieć – lepiej późno niż wcale. Pewnie że tak, tyle że to żadne usprawiedliwienie. W efekcie bowiem na ostatnie lata nowej perspektywy przypadnie kumulacja konkursów, z uwagi na naciski polityczne, aby środki za wszelką cenę zakontraktować, byle tylko nie wróciły do Brukseli. Oczywiście lepiej jest je wydać niż zwrócić, ale czy chcemy powtarzać grzech marnotrawstwa z poprzednich lat? Wygląda na to, że nie mamy wyjścia…
Bowiem celowość rozdziału środków jest kluczowym problemem z jakim mieliśmy, mamy i będziemy mieć do czynienia. Opowieści o miliardach złotych wyrzucanych w błoto na szkolenia z zakresu innowacyjnych technik prowadzenia hydromasażu nie są bynajmniej wyssane z palca. Byłem członkiem wielu komisji rekrutacyjnych w ramach projektów mających na celu zakładanie działalności gospodarczej przez ludzi zagrożonych tzw. wykluczeniem społecznym. Każdorazowo kilkadziesiąt osób otrzymywało grube pieniądze na zakup komputerów Apple’a za 10 tysięcy, używanych aut, które jeździły tylko do tyłu, gier komputerowych do wirtualnych przedszkoli, sadzonek tulipanów do przydomowych szklarni, itp., itd. Nie twierdzę, że każdy pomysł był zły – wiem tylko, że z naszych wyliczeń wynikało, iż po przepracowaniu wymaganych 12 miesięcy około ¾ założonych firm było zamykanych. Niestety oficjalne statystyki nie pokazywały tego wycinka rzeczywistości.
Przykłady takie można mnożyć, a wynikają one z przyjętego założenia, że każdemu dajemy po równo. Podzielono więc unijne źródełko na szkolenia i ochronę środowiska. Nowe maszyny w firmach i termomodernizacje. Turystykę i transport. Szkolnictwo i służbę zdrowia. Autostrady i ekonomię społeczną. W niczym się nie wyspecjalizowaliśmy, na nic nie postawiliśmy szczególnie mocno. A co gorsza, nikt nie przeanalizował efektów poprzedniego budżetu, aby lepiej napisać programy na kolejne lata. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jest (będzie) jeszcze gorzej.
Wystarczy wziąć do ręki pierwsze z brzegu regionalne programy operacyjne (RPO), aby przekonać się, że wszystkie są do siebie podobne jak dwie krople wody i zostały narzucone z góry przez Komisję Europejską. Piszę celowo – narzucone, a nie wynegocjowane, ponieważ w zaskakujący sposób kopiują one Umowę Partnerstwa, czyli strategiczny dokument, regulujący priorytety wdrażania nowego budżetu na szczeblu krajowym. Każdorazowo powielony został układ osi priorytetowych, ich alokacje, a często nawet kolejność. I tak: na wsparcie przedsiębiorców i nauki przeznaczy się ok. 15-20% środków, na zrównoważony transport – 12-16%, gospodarkę niskoemisyjną (widać po RPO, że to prawdziwy konik Komisji) – 10-25%, walkę z wykluczeniem społecznym – 10-20%, ochronę środowiska – 10-15%, po 5-10% na edukację, ochronę zdrowia, rynek pracy i pozostałe cele. Najbardziej uderza, że cele i alokacje są takie same w prawie wszystkich województwach, bez brania pod uwagę różnic pomiędzy nimi, choć każdorazowo próbuje się nas przekonać, że przyjęty kształt programu jest wynikiem długotrwałych analiz (cytat z RPO Woj. Łódzkiego: „(…) podział wynika z przeprowadzonej diagnozy sytuacji społeczno-gospodarczej województwa łódzkiego oraz sformułowanych na jej podstawie najważniejszych wyzwań stojących przed regionem”).
Wniosek jest następujący: tylko nie wyciągnięto wniosków z lat 2007-2013 celem lepszego zaprogramowania interwencji publicznej, ale narzucono jeszcze sztywniejszy niż poprzednio gorset realizacji celów horyzontalnych UE. Powiedzmy od razu – celów często wydumanych, nierealistycznych, odpowiadających może potrzebom rozwiniętych gospodarek starych członków Unii, ale nie naszego kraju.
Ale nawet nie to jest najgorsze. Najgorsze, że nowa perspektywa w niewielkim stopniu adresowana jest do rzeczywistej gospodarki. Mali i średni przedsiębiorcy nie mają czego szukać w nowych konkursach. Przeznaczymy potężne sumy pieniędzy na wsparcie klastrów publicznych molochów z udziałem publicznych uczelni, tworzonych pod egidą publicznych władz, które to zdaniem rządowych i unijnych planistów miałyby niejako samą mocą dekretu podnieść poziom tzw. innowacyjności naszej gospodarki. Cel jak najbardziej szczytny, tylko metoda nieprawidłowa.
Przytoczę tu osobiste doświadczenie: w grudniu odwiedziłem DG Connect w Brukseli (dyrekcja generalna KE odpowiedzialna m.in. za telekomunikację), aby omówić losy 5 wniosków, jakie mali dostawcy Internetu z różnych stron Polski złożyli w ramach jednej z inicjatyw wspólnotowych. Większość z nich została z niejasnych powodów odrzucona. Podczas spotkania usłyszałem, że fajnie, że MŚP chcą coś zrobić, ale KE nie szuka takich projektów. Idealnie, gdybyśmy połączyli je w jeden duży, znaleźli jakiegoś publicznego partnera, a wtedy możemy liczyć na pomoc.
Inny przykład z tej samej branży (skupiam się na telekomunikacji, gdyż jest mi szczególnie bliska): wiosną 2014 w toku rozmów nad kształtem programu Polska Cyfrowa (w ramach którego budowane mają być sieci szerokopasmowego dostępu do Internetu) z dużym zainteresowaniem administracji rządowej spotkała się koncepcja Orange Polska, aby utworzyć pod jej auspicjami jedną dużą spółkę celową do budowy sieci w całym kraju i zagospodarowania całości alokacji na ten cel, czyli ok 1 mld euro. Tymczasem praktyka ostatnich kilku lat wskazuje wyraźnie, że to właśnie mali i średni lokalni dostawcy Internetu o wiele lepiej radzą sobie z tym zadaniem, tworząc najnowocześniejsze sieci światłowodowe, podczas gdy Orange wciąż grzęźnie w telefonicznych kablach miedzianych…
Pytanie zatem brzmi: czym kierują się decydenci, przyjmując taki, a nie inny model polityki rozwoju? Nie jest moim zamiarem krytykowanie samej idei funduszy UE, które przynoszą Polsce mnóstwo dobrego. Nie sposób jednak nie zauważyć, że ich najważniejszy wpływ odczuwalny jest w kosztownych projektach inwestycyjnych z zakresu infrastrukturalnego. Tutaj nikt i nic nie zastąpi zastrzyku finansowego, który pozwala nam zasypywać lukę w finansowaniu budowy dróg, lotnisk i oczyszczalni ścieków przez sektor publiczny, czy też odnawianiu zrujnowanej tkanki wielu miast i miasteczek. Uważam jednak, że nie da się centralnie sterować poziomem konkurencyjności gospodarki, zwłaszcza jeśli wybiera się opcję wspierania dużych przedsięwzięć z udziałem państwowym lub quasi-państwowym. Taki centralistyczny, wręcz fordowski model sprawdzał się znakomicie w latach 60-tych XX wieku, ale nie dziś. I żeby nie było wątpliwości – nie jest to zarzut jedynie pod adresem polskich władz. Dużą, jeśli nie kluczową rolę w takim definiowaniu celów polityki spójności ponosi Komisja Europejska, hołdująca koncepcji ręcznego sterowania gospodarką przez weberowską kastę biurokratów.
Sądzę, że wszyscy zgodzimy się, iż dla dobra kraju należy optymalnie wykorzystać szansę kolejnej perspektywy unijnego budżetu. Jesteśmy wciąż krajem na dorobku, dlatego nie stać nas na marnotrawstwo, na które być może mogą sobie pozwolić nasi bogatsi, zachodni sąsiedzi. Dlatego warto rozpocząć poważną debatę o celach i sposobach wydawania przyznanych nam środków kolejnej siedmiolatce, tak, aby pozostało po niej coś więcej niż nowoczesne salony fryzjerskie.
Nie powinniśmy też z drugiej strony nadmiernie przeceniać znaczenia manny spadającej nam z nieba. Nie zastąpi ona rozsądnej polityki gospodarczej, dającej przede wszystkim przedsiębiorcom – soli tej ziemi – swobodę w tworzeniu wspólnego dobrobytu.